Tutaj czeka nas pierwsze zaskoczenie – sześciu białych spacerujących razem i rozmawiających po słowiańsku to automatycznie… Rosjanie. A tu „zdrastwujtie”, a tam „priviet”, a jeszcze dalej „spasiba”. Hitem był gość, który podszedł do nas i zaczął całować nasze ręce i nogi. I do dziś nie wiemy, czy dziękował „ruskowom” (tfu) za uratowanie kraju, czy po prostu nauczyli go, że jak pocałujesz nogi, to dostaniesz 1000 XAF.
Próbujemy skorzystać z toalet w „ruskim domu”, ale niestety nam nie pozwalają.
Na kolację zamawiamy rybę z rzeki Oubangui, kupujemy lokalne nalewki (ananasową, kawową i pomarańczową) na pobliskiej stacji benzynowej. Spotykamy ponownie ekipę z Kamerunu, Williama oraz lokalne prostytutki, które „zajęły” część leżaków przy naszym basenie.
Pierwszy wieczór w RŚA kończy się degustacją nalewek i wykładem naszego lekarza pokładowego o chorobach wenerycznych.
PS1. Nikt nie oślepł od nalewek. PS2. Nikt nie skorzystał z usług prostytutek.I parę fotek z poprzedniego późnego popołudnia – widok z okna na Kongo i rzekę Oubangui (można dać muzyczny podkład What a Wonderful World – Louis Armstrong).
Trzeba naprawdę przyznać, że dawno nie miałem tak pięknego widoku z okna hotelowego. A trochę takich już widziałem.
Wróćmy do drugiego dnia w RŚA. Niestety przez (s)Camair nasz dwudniowy plan szlag trafił, i dla mnie oraz @Apocalipse została opcja tylko jednego dnia wspólnego zwiedzania z chłopakami. Do wyboru były wodospady Boali lub spotkanie z Pigmejami Mbaïki i pokaz zbierania miodu przez nich.
Wybieramy opcję Pigmejów, no bo wodospady jeszcze nie raz zobaczymy.
Pakujemy się do busika (hotelowego) i kierujemy się na zachód od Bangui. Jest rano, więc mamy okazję zobaczyć, jak żyją lokalsi – spokój mieszkańców przeplata się z obecnością NGO oraz paramilitarnych Wagnerowców.
Droga do Pigmejów bardzo spokojna, asfalt przez większość czasu, a jedyna kontrola żandarmerii polega na tym, że musieliśmy wysiąść i pokazać twarze wojskowemu.
Po dwóch godzinach docieramy do wioski. Przy wejściu widzimy świeżo zbierany pieprz.
Przy wejściu do lasu czeka nas ludność, która serdecznie nas wita.
Oraz ich wódz, który zaprasza nas do swojej wsi.
Po pokazach tańców:
zapraszają nas na pokaz zbierania lokalnych produktów (podobnie jak w Dja w Kamerunie).
oraz zbierania miodu z dzikich pszczół.
Szczerze mówiąc, oczekiwałem czegoś więcej – miał być zbiór miodu, a okazało się, że to tylko pokaz jak to robią, bez miodziku. Może dlatego, że już widziałem Pigmejów w Dja.
No ale nie ma tragedii. Wioska nas żegna:
Naszemu przewodnikowi dajemy bojowe zadanie – ma znaleźć lokal z zimnym piwem, ale nie w Bangui.
Myśli, myśli... i już wie, gdzie może być.
Pakujemy się do naszego busa. Po drodze kilka postojów przewodnika (kupuje tanio lokalne produkty, żeby sprzedać je drożej w mieście). Na jednym z przystanków zauważamy, że kobieta na straganie sprzedaje banany. Dajemy przewodnikowi 1000 XAF (prawie 7 PLN), licząc, że dostaniemy kilka kiści. Okazuje się, że wykupiliśmy cały zapas (kilka kilogramów bananów), a jeszcze dostajemy resztę reszty.
Banany pyszne, bardziej bio nie mogły być. Minus? Okna busa się nie otwierają, więc nie można poczuć się jak w Mario Kart, rzucając skórki bananów na drogę.
Przewodnik dotrzymuje słowa – piwo jest zimne, a widoki ciekawe.
Na drodze dzieją się rzeczy nietypowe – pick-upy przewożą trumny, obok motocykle i przepełnione busiki. Jakbyśmy oglądali Mad Max: Bangui Edition.
Chwilę później widzimy mnóstwo busików przepełnionych ludźmi ubranymi w identyczne kolory, jadącymi w stronę Bangui.
Pytamy przewodnika, o co chodzi.
– A no wiecie, dziś są derby w Bangui – Red Star vs. SCAF.
A o której?
– O 15, bo później nie mogą grać – stadion nie ma świateł.
Szybka decyzja – jedziemy na pierwszą połowę!
Podjeżdżamy pod główny stadion Bangui – im. Barthélemy Bogandy, znany jako Stadion Narodowy.
Zaskoczeni, że grają na tak dużym obiekcie, ale to przecież derby, więc może...
No cóż, wszystko to jedno wielkie Radio Erywań.
Po pierwsze – derby odbywają się na boisku lekkoatletycznym obok stadionu narodowego.
Po drugie – wszystkie mecze ligi RŚA są „derbami Bangui”, bo cała liga to Ligue de Bangui, a wszystkie drużyny pochodzą właśnie stamtąd. C’est la vie.
Kupujemy bilety na żyletę, bo taniej (500 XAF – 3 PLN).
Boisko w stanie tragicznym, mecz przeciętny:
Jeden z naszej ekipy próbuje zwerbować piłkarza do pewnej polskiej drużyny, wzbudzając mieszane reakcje – od buczenia po śmiech.
Tak jak było ustalone, po pierwszej połowie uciekamy do kolejnego punktu – najstarszego budynku w Bangui (i chyba całej RŚA) – Katedry Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia, czyli mama dâ nzâpa w języku Sângô.
Budynek typowy dla francuskiego kolonializmu – duży, zadbany.
To tutaj w 1977 roku odbyła się koronacja drugiego prezydenta RŚA, Jean-Bédela Bokassy, na cesarza Bokassa I, który przemianował Republikę na Cesarstwo Środkowoafrykańskie.
Ostatni punkt dnia – zakupy na lokalnym targu rękodzieła.
Kolacja i ostatnie wspólne picie destylatu ze stacji benzynowej w lobby.Dziś mój ostatni dzień w RŚA.
Jako że lot jest koło południa, udało nam się jeszcze wcisnąć dodatkową atrakcję przed wylotem – wycieczkę łodzią po rzece Oubangui.
Jedna z najpiękniejszych flag krajów, jakie widziałem
Jako że „przejście graniczne” było nieotwarte, idziemy na mały city tour po Bangui w poszukiwaniu apteki, która ma coś więcej niż tylko plastry i aspirynę. I o dziwo, znajduje się ona w Honorowym Konsulacie Hiszpanii. Niestety dwóch z naszych coś „połapało” i nasze apteczki nie miały wystarczająco mocnych antybiotyków. Szybka konsultacja naszego lekarza pokładowego – czy leki są dobre, czy można je mieszać z alkoholem – i wracamy do baru, gdzie czeka nas łódź.
I to nie byle jaka piroga. Motorówka. Dwupiętrowa (nikt nie odważył się wejść na górę). Z KAPOKAMI!
Dziś niedziela, więc na wodzie trochę ruchu (łowienie ryb, przewóz osób, kontrabanda), a na wybrzeżach też sporo się dzieje.
Fajna wycieczka, taka na chilloucie.
Można było zobaczyć, jak żyje dyplomacja w Bangui.
Pozostałości jakiegoś lokalnego Titanica.
Dopłynąć (ba, być nawet parę stóp od Demokratycznej Republiki Konga).
Niestety @cart zepsuł zabawę, twierdząc, że nie można tego zaliczyć jako nowy kraj według Nomadmanii.
:(
Oraz zostać pozdrowionym przez lokalsów w bardzo „intymny sposób”.
Wracamy na ląd, dziękujemy kapitanowi i kierujemy się na lotnisko, gdzie ja z @Apocalipse żegnamy się z resztą ekipy i przechodzimy wszystkie bolączki lotniska – kontrole bezpieczeństwa/dokumentów – żeby odpocząć przy ostatnim lokalnym piwie z widokiem na Wagnerowców.
Lotnisko jest kultowe. Na tablicach, gdzie na całym świecie pokazują odloty, tutaj wyświetlają klasyfikację angielskiej Premier League. Niby są dwie bramki, ale jedna nie była otwarta od czasów Cesarstwa. No i można kupić czapkę zimową z flagą RŚA.
Ethiopian przyleciał przed czasem (nawet dostaliśmy maila w dniu wylotu, że lot odleci 30 minut wcześniej), lot spokojny, dobre papu. Specyfika tego lotu to pasażerowie – niezły miszmasz ludzi, jakich można spotkać w takim kraju, ale fajnie to opisał @Apocalipse: „Fajny w sumie lot: grupka księży, nasi wschodni przyjaciele, Arab odprawiający modły na dywaniku z Ethiopiana oraz Hindus-karzeł.”
W Addis żegnam się z @Apocalipse, który leci do Europy. Ja kieruję się do kontroli paszportowej, po kartę SIM i do zaliczenia nowego kraju.
Zeus napisał:W Katowicach, na mini spotkaniu grupy Katowickiej (rozmawiamy na signalu z ekipą pociągu z Mauretanii ze może jakiś wspólny lot na Afrykę w 2025.No nie, nie dość że w towarzystwie, to nawet słowem nie pisnął... Foch
:evil:
;)
Korę nam nie dali...A mieliśmy swoje whiskeyCo do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynę
Zeus napisał:Co do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynęBardzo prosto porównać. Tani, podlaski bimber, który nienajlepiej się udał, ale jak wszystko inne się skończy...
Z tą kameruńską whisky palmową to nie tak. Jeszcze się w Dja nasze własne zapasy nie pokończyły. Ale chcieliśmy, wszyscy, spróbować lokalnego produktu bio (biologique), to po pierwsze. Po drugie, rdzenni Kameruńczycy bardzo zachęcali. Po trzecie Luc, nasz przewodnik, zdecydowanie był wielbicielem i jego postawa nas przekonała ostatecznie. Kosztowałem już gorszy bimber w życiu, raz, może nawet dwa razy. Nie uwieczniłem na zdjęciach, niestety, tego trunku. Mam za to legendarny omlet z suszoną rybą, serwowany w przybytku w Somalomo na śniadanie. Spożycie omleta wywoływało skrajnie odmienne odczucia w naszej grupce. Bez innych następstw, zdrowo, organicznie.
Apocalipse napisał:Zeus napisał:Co do smaku pigmejski whiskey, ja piłem różne rzeczy, ale to, było obrzydliwe. Ciężko jakoś to porównać do czegoś. Jakbym pił jakiś diesel/kerozynęBardzo prosto porównać. Tani, podlaski bimber, który nienajlepiej się udał, ale jak wszystko inne się skończy...Widzimy tu roznice w gustach lub tez stopien wypalenia kubkow smakowych. Mi smakowalo
:)
pabien napisał:@Zeus czy pozostali pasażerowie pierogi też tak przeżywali tę podróż, czy tylko Ty. Nie będę ukrywał, że byłem jednym z tych "trzycyfrowych" na pirodze @Zeusa. Każdy z nas przeżywał podróż nieco inaczej. Czułem się jak w drewnianej kanadyjce, która jest grubo przeciążona i stopniowo nabiera wody z powodu zbyt dużego zanurzenia. Ławeczki w canoe były niedbale włożonymi sękatymi kawałami drewna, tak więc wkrótce po starcie siedziałem na dnie łodzi ze zdrętwiałym, obolałym i kompletnie mokrym zadem. Z drugiej strony, poziom zagrożenia w mojej głowie nie był alarmujący. Po brzegu rzeki Dja nie szwędały się niedźwiedzie - co zdarzyło się w kanadyjskiej głuszy na wyprawie canoe. Krokodyle, jeśli w ogóle były, to miały być niegroźne. A drobnoustrojów, o których trochę rozmyślałem, jednak gołym okiem ne widać. Rzeczywiście, przypomniała mi się Bilharcja. Ale w wodzie płynącej oraz daleko od większych ludzkich siedlisk prawdopodobieństwo zakażenia jest dużo mniejsze niż w takim np. Jeziorze Malawi. Na koniec wszyscy się zamoczyliśmy, ale po prawdzie to nasz sternik i nasz wioślarz zmoczyli się dużo bardziej, bo podczas 2 godzinnej wyprawy kilkanaście razy spychali pirogę z mielizny. W sumie super wycieczka. Koledzy z drugiej, suchej pirogi patrzyli z zazdrością. Jak pół godziny po nich dotarliśmy do Somalomo.
@sko1czek przygoda super! W mojej głowie nie ma czegoś takiego jak nieszkodliwe krokodyle mogące pływać w mętnej wodzie, wiec w sumie umysł różne może plątać figle
:D
Zeus - czy dodasz więcej zdjęć lokalnych kolei plus czy podzielisz się szerszymi wrażeniami z przejazdu pociągiem (jaki standard, składy, ceny etc).Bardzo nietypowy kraj na taką atrakcję
Bilet 1 klasy na trasie Yaounde - Douala kosztował tuż przed odjazdem 9000 XAF, czyli 58 PLN. Trochę to trwało, bo było nas 8. Dla pasażerów 1 klasy była osobna poczekalnia (klimatyzowana) z barkiem w którym można było zakupić różne produkty spożywcze.Wagony już lekko przechodzone, ale fotele były całkiem wygodne. Dostępny był także wagon restauracyjny z całkiem smacznymi jak się okazało daniami.Klika zdjęć z pociągu, jedno z wagonu 1 klasy, pozostałe z wagonu restauracyjnego.
M_Karol napisał:Zeus - czy dodasz więcej zdjęć lokalnych kolei plus czy podzielisz się szerszymi wrażeniami z przejazdu pociągiem (jaki standard, składy, ceny etc).Bardzo nietypowy kraj na taką atrakcjęPisałem tu
:)kolej-kamerunska,580,176373&p=1747959#p1747959
W przerwie relacji podrzucę cos do obejrzenia (nasz hotel czasami w tle, szczególnie pod koniec). Na youtube jest masa dobrych reportaży o wojnie w RSA, ale niewiele o zwykłym życiu miejscowych. Ostatni znalazłem taka perełkę:https://www.youtube.com/watch?v=sY1buvsWwW8Maly spoiler alert a jednocześnie przykład poziomu cen na miejscu: dłubane drewniane canoe kosztuje prawie 400 usd. Sredni roczny dochód w kraju to 520 usd.
Zeus napisał:Niestety @cart zepsuł zabawę twierdząc ze nie można to zaliczyć jako nowy kraj według Nomadmanii
:([/i]Tak z ciekawości, kiedy można zaliczyć?
@Zeus w żadnym przypadku nie zaliczone. @cart ostrzegał, że wyspa rzeczna jest po stronie RŚA - wbrew twierdzeniom zalogi łajby - a lokalizacja na twojej mapce to potwierdza.
No to i słowo końcowe.Tak jak pisałem na początku, dla mnie Afryka to terra incognita. Oczywiście, byłem w Tanzanii (ale to bardziej turystyczna Afryka) oraz w Mauretanii, Maroku i Algierii (ale to z kolei Maghreb).Kamerun może jako tako obił mi się o uszy, coś tam wiedziałem i tyle. Parę lat temu nie było opcji, żebym powiedział cokolwiek o tym kraju.Ale o Republice Środkowoafrykańskiej to już na 1000% nie wiedziałbym, co powiedzieć. Kraj, który mógł być potęgą w Afryce ze względu na swoje położenie – dokładnie w centrum kontynentu – dziś jest jednym z najbiedniejszych państw świata, funkcjonującym niemal wyłącznie dzięki pomocy NGO.Zupełnie inaczej spojrzałem na ten kraj po przeczytaniu świetnej książki od mojego ulubionego wydawnictwa Czarne: Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/karawana-kryzysu), która pokazuje, jak funkcjonuje wiele krajów dzięki ogromnej patologii w systemie pomocy humanitarnej.Czy mi się podobało? TAK. Byłem przygotowany na najgorsze, a wyszedł z tego naprawdę dobry wyjazd. Wyjazd z podtytułem: Kochanie, nie będzie mnie dwa tygodnie, bo mamy męski/chłopski wypad.Sporo śmiechu, dobre cytaty i niesamowity flow.Niestety, przez ten wyjazd zaraziłem się Afryką i wiem, że w 2026 roku tam wrócę. Czy to będzie Angola, VFA, czy jakiś inny dziwny kraj – zobaczymy.Dziękuję wszystkim za czytanie mojej relacji oraz Lufthansie za „prezent” 600 euro i dofinansowanie mojego wyjazdu do Ameryki Środkowej w tym roku.Wielkie dzięki za wspólny wyjazd @novart @kamo375 @Apocalipse @sko1czek @pbak @pawfazi @cart @JanuszOnTour Myślę ze wyjazd nie byłby tak udany jakby nie wy.A na koniec, święte słowa mędrca z Kamerunu. Odpowiedz na każde pytanie to:TakTrzy
Delektujemy się lokalnym piwem z widokiem na DRK
Chłopaki kupują leki od ulicznego Jerzego Zięby.
Tutaj czeka nas pierwsze zaskoczenie – sześciu białych spacerujących razem i rozmawiających po słowiańsku to automatycznie… Rosjanie.
A tu „zdrastwujtie”, a tam „priviet”, a jeszcze dalej „spasiba”. Hitem był gość, który podszedł do nas i zaczął całować nasze ręce i nogi. I do dziś nie wiemy, czy dziękował „ruskowom” (tfu) za uratowanie kraju, czy po prostu nauczyli go, że jak pocałujesz nogi, to dostaniesz 1000 XAF.
Próbujemy skorzystać z toalet w „ruskim domu”, ale niestety nam nie pozwalają.
Na kolację zamawiamy rybę z rzeki Oubangui, kupujemy lokalne nalewki (ananasową, kawową i pomarańczową) na pobliskiej stacji benzynowej. Spotykamy ponownie ekipę z Kamerunu, Williama oraz lokalne prostytutki, które „zajęły” część leżaków przy naszym basenie.
Pierwszy wieczór w RŚA kończy się degustacją nalewek i wykładem naszego lekarza pokładowego o chorobach wenerycznych.
PS1. Nikt nie oślepł od nalewek.
PS2. Nikt nie skorzystał z usług prostytutek.I parę fotek z poprzedniego późnego popołudnia – widok z okna na Kongo i rzekę Oubangui (można dać muzyczny podkład What a Wonderful World – Louis Armstrong).
Trzeba naprawdę przyznać, że dawno nie miałem tak pięknego widoku z okna hotelowego. A trochę takich już widziałem.
Wróćmy do drugiego dnia w RŚA. Niestety przez (s)Camair nasz dwudniowy plan szlag trafił, i dla mnie oraz @Apocalipse została opcja tylko jednego dnia wspólnego zwiedzania z chłopakami. Do wyboru były wodospady Boali lub spotkanie z Pigmejami Mbaïki i pokaz zbierania miodu przez nich.
Wybieramy opcję Pigmejów, no bo wodospady jeszcze nie raz zobaczymy.
Pakujemy się do busika (hotelowego) i kierujemy się na zachód od Bangui. Jest rano, więc mamy okazję zobaczyć, jak żyją lokalsi – spokój mieszkańców przeplata się z obecnością NGO oraz paramilitarnych Wagnerowców.
Droga do Pigmejów bardzo spokojna, asfalt przez większość czasu, a jedyna kontrola żandarmerii polega na tym, że musieliśmy wysiąść i pokazać twarze wojskowemu.
Po dwóch godzinach docieramy do wioski. Przy wejściu widzimy świeżo zbierany pieprz.
Przy wejściu do lasu czeka nas ludność, która serdecznie nas wita.
Oraz ich wódz, który zaprasza nas do swojej wsi.
Po pokazach tańców:
zapraszają nas na pokaz zbierania lokalnych produktów (podobnie jak w Dja w Kamerunie).
oraz zbierania miodu z dzikich pszczół.
Szczerze mówiąc, oczekiwałem czegoś więcej – miał być zbiór miodu, a okazało się, że to tylko pokaz jak to robią, bez miodziku. Może dlatego, że już widziałem Pigmejów w Dja.
No ale nie ma tragedii. Wioska nas żegna:
Naszemu przewodnikowi dajemy bojowe zadanie – ma znaleźć lokal z zimnym piwem, ale nie w Bangui.
Myśli, myśli... i już wie, gdzie może być.
Pakujemy się do naszego busa. Po drodze kilka postojów przewodnika (kupuje tanio lokalne produkty, żeby sprzedać je drożej w mieście). Na jednym z przystanków zauważamy, że kobieta na straganie sprzedaje banany. Dajemy przewodnikowi 1000 XAF (prawie 7 PLN), licząc, że dostaniemy kilka kiści. Okazuje się, że wykupiliśmy cały zapas (kilka kilogramów bananów), a jeszcze dostajemy resztę reszty.
Banany pyszne, bardziej bio nie mogły być. Minus? Okna busa się nie otwierają, więc nie można poczuć się jak w Mario Kart, rzucając skórki bananów na drogę.
Przewodnik dotrzymuje słowa – piwo jest zimne, a widoki ciekawe.
Na drodze dzieją się rzeczy nietypowe – pick-upy przewożą trumny, obok motocykle i przepełnione busiki. Jakbyśmy oglądali Mad Max: Bangui Edition.
Chwilę później widzimy mnóstwo busików przepełnionych ludźmi ubranymi w identyczne kolory, jadącymi w stronę Bangui.
Pytamy przewodnika, o co chodzi.
– A no wiecie, dziś są derby w Bangui – Red Star vs. SCAF.
A o której?
– O 15, bo później nie mogą grać – stadion nie ma świateł.
Szybka decyzja – jedziemy na pierwszą połowę!
Podjeżdżamy pod główny stadion Bangui – im. Barthélemy Bogandy, znany jako Stadion Narodowy.
Zaskoczeni, że grają na tak dużym obiekcie, ale to przecież derby, więc może...
No cóż, wszystko to jedno wielkie Radio Erywań.
Po pierwsze – derby odbywają się na boisku lekkoatletycznym obok stadionu narodowego.
Po drugie – wszystkie mecze ligi RŚA są „derbami Bangui”, bo cała liga to Ligue de Bangui, a wszystkie drużyny pochodzą właśnie stamtąd. C’est la vie.
Kupujemy bilety na żyletę, bo taniej (500 XAF – 3 PLN).
Boisko w stanie tragicznym, mecz przeciętny:
Jeden z naszej ekipy próbuje zwerbować piłkarza do pewnej polskiej drużyny, wzbudzając mieszane reakcje – od buczenia po śmiech.
Tak jak było ustalone, po pierwszej połowie uciekamy do kolejnego punktu – najstarszego budynku w Bangui (i chyba całej RŚA) – Katedry Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia, czyli mama dâ nzâpa w języku Sângô.
Budynek typowy dla francuskiego kolonializmu – duży, zadbany.
To tutaj w 1977 roku odbyła się koronacja drugiego prezydenta RŚA, Jean-Bédela Bokassy, na cesarza Bokassa I, który przemianował Republikę na Cesarstwo Środkowoafrykańskie.
Ostatni punkt dnia – zakupy na lokalnym targu rękodzieła.
Kolacja i ostatnie wspólne picie destylatu ze stacji benzynowej w lobby.Dziś mój ostatni dzień w RŚA.
Jako że lot jest koło południa, udało nam się jeszcze wcisnąć dodatkową atrakcję przed wylotem – wycieczkę łodzią po rzece Oubangui.
Jedna z najpiękniejszych flag krajów, jakie widziałem
Jako że „przejście graniczne” było nieotwarte, idziemy na mały city tour po Bangui w poszukiwaniu apteki, która ma coś więcej niż tylko plastry i aspirynę. I o dziwo, znajduje się ona w Honorowym Konsulacie Hiszpanii. Niestety dwóch z naszych coś „połapało” i nasze apteczki nie miały wystarczająco mocnych antybiotyków. Szybka konsultacja naszego lekarza pokładowego – czy leki są dobre, czy można je mieszać z alkoholem – i wracamy do baru, gdzie czeka nas łódź.
I to nie byle jaka piroga. Motorówka. Dwupiętrowa (nikt nie odważył się wejść na górę). Z KAPOKAMI!
Dziś niedziela, więc na wodzie trochę ruchu (łowienie ryb, przewóz osób, kontrabanda), a na wybrzeżach też sporo się dzieje.
Fajna wycieczka, taka na chilloucie.
Można było zobaczyć, jak żyje dyplomacja w Bangui.
Pozostałości jakiegoś lokalnego Titanica.
Dopłynąć (ba, być nawet parę stóp od Demokratycznej Republiki Konga).
Niestety @cart zepsuł zabawę, twierdząc, że nie można tego zaliczyć jako nowy kraj według Nomadmanii. :(
Oraz zostać pozdrowionym przez lokalsów w bardzo „intymny sposób”.
Wracamy na ląd, dziękujemy kapitanowi i kierujemy się na lotnisko, gdzie ja z @Apocalipse żegnamy się z resztą ekipy i przechodzimy wszystkie bolączki lotniska – kontrole bezpieczeństwa/dokumentów – żeby odpocząć przy ostatnim lokalnym piwie z widokiem na Wagnerowców.
Lotnisko jest kultowe. Na tablicach, gdzie na całym świecie pokazują odloty, tutaj wyświetlają klasyfikację angielskiej Premier League. Niby są dwie bramki, ale jedna nie była otwarta od czasów Cesarstwa. No i można kupić czapkę zimową z flagą RŚA.
Ethiopian przyleciał przed czasem (nawet dostaliśmy maila w dniu wylotu, że lot odleci 30 minut wcześniej), lot spokojny, dobre papu. Specyfika tego lotu to pasażerowie – niezły miszmasz ludzi, jakich można spotkać w takim kraju, ale fajnie to opisał @Apocalipse:
„Fajny w sumie lot: grupka księży, nasi wschodni przyjaciele, Arab odprawiający modły na dywaniku z Ethiopiana oraz Hindus-karzeł.”
W Addis żegnam się z @Apocalipse, który leci do Europy. Ja kieruję się do kontroli paszportowej, po kartę SIM i do zaliczenia nowego kraju.
Check-in w hotelu Ethiopiana.
I pora się spotkać z innym forumowiczem.
Abisynia, Henry!