Mamy dość ograniczoną widoczność, z powodu nisko osadzonych chmur, ale na szczęście nie ma mgły
Oprócz nas na pokładzie jest jeszcze kilku turystów i paru miejscowych. Po locie trwającym 7 minut, lądujemy na Mykines. Poza sezonem, helikopter jest jedynym łącznikiem wyspy z resztą archipelagu. Niewielka osada, o tej samej nazwie co wyspa, jest domem dla 11 mieszkańców. Znajduje się tu również niewielki hostel i kawałek pastwiska, szumnie nazwany polem campingowym
:P 100 DKK za rozbicie namiotu na obsranej przez owce trawie wydaje się być wygórowaną ceną, lecz druga z opcji, czyli hostel jest poza naszymi możliwościami budżetowymi. Oprócz nas swoje namioty rozbija para turystów (prawdopodobnie z Węgier – wnioskując po języku) oraz Czech (który jak się okazało już od trzech tygodni podróżował po Wyspach Owczych!). Dziwnie się czuję. W końcu dalej jestem na archipelagu położonym setki kilometrów od stałego lądu, lecz patrząc na odlatujący helikopter, po raz pierwszy od chwili przyjazdu na Owce, dopada mnie nieco klaustrofobiczne uczucie odizolowania. Spadnę z klifu i złamię sobie nogę? Będę musiał czekać na helikopter. Zachce mi się piwa? Będę musiał czekać na helikopter. Krótko mówiąc - odtąd moje życie kręci się w tym samym kierunku co śmigło helikoptera farerskich linii lotniczych
:D
Rozładunek bagaży
Pierwszy rzut oka na osadę...
Jednym z moich pierwszych skojarzeń na widok farerskich domków na tle wszechobecnej, soczyście zielonej trawy, było takie, że gdyby wybuchła wojna i wrogie lotnictwo dostałoby zadanie bombardowania celów cywilnych, toooo.... miałoby diablo trudne zadanie
:D
sami widzicie, co mam na myśli
:D
Widok z naszego namiotu
Główną atrakcją Mykines jest licząca tysiące osobników, kolonia maskonurów. Niestety, przybywamy o tydzień za późno. Ptaki odfrunęły już na południe. Mimo niesprzyjającej aury, postanawiamy spróbować szczęścia i wyruszamy w wędrówkę, której celem ma być północny przylądek wyspy, gdzie ptaki mają zwyczaj gniazdować. W połowie wędrówki musimy zawrócić. Nie chodzi już nawet o zwykłą niewygodę ale o bezpieczeństwo. Idziemy brzegiem stromego klifu, a kilkanaście metrów poniżej nas, fale Atlantyku rozbijają się o bazaltowe ściany wyspy. Mgła gęstnieje i widoczność drastycznie spada. Silne podmuchy wiatru rzucają nami jak szmacianymi lalkami, a w dodatku nasze wodoodporne ubrania błyskawicznie przemakają na skutek ulewnego deszczu, który przy tak silnym wietrze pada… poziomo!
Kolejna niezwykle fotogeniczna owca
:P
Wracamy do namiotu. Para z Węgier ewakuowała się, kiedy tylko okazało się, że ich „nieprzemakalny” namiot napełnia się deszczówką. Na polu walki ostały się tylko dwie konstrukcje – nasza oraz czeska
;) Jest godzina 15:00, ale już wiemy, że szykuje się ciężka noc. Próbujemy znieczulić się przywiezioną z Polski butelką wina, lecz adrenalina utrzymuje nas w trzeźwości (przynajmniej mnie, bo Maja twierdzi, że lekko ją „kopnęło)
;) Wraz ze zmierzchem spełniają się moje najgorsze przeczucia. Wiatr i opady nasilają się. Namiotem rzuca na wszystkie strony. Naciągi puszczają i co jakiś czas muszę wybiegać z namiotu w ten ulewny deszcz i nie zważając na to że stąpam bosymi stopami po owczym łajnie, poprawiam konstrukcję tak aby wytrzymała kolejną godzinę. Woda wdziera się do środka, więc podkurczamy nogi, aby trzymać je jak najdalej od zalanej przedniej części namiotu. Co jakiś czas namiot kompletnie się „kładzie”, a jego ściany wciskają się nam w twarze. Czas wlecze się niemiłosiernie, mam wrażenie, że ta noc nigdy się nie skończy. W myślach przeklinam się za poroniony pomysł rozbijania namiotu na Wyspach Owczych, czyli coś, co każdy przewodnik stanowczo odradza. I jeszcze zapłaciliśmy za tą „przyjemność” 100 DKK. Zdecydowanie najgorzej wydane pieniądze w naszym życiu
:P
Koło godziny szóstej rano postanawiamy podjąć szaleńczą próbę ucieczki z tego farerskiego piekła. Bierzemy najpotrzebniejsze rzeczy i uciekamy pukając do napotkanych po drodze domów z nadzieją, że ktoś otworzy. W końcu udaje się znaleźć schronienie u brytyjskiego turysty, który akurat wynajmował domek na Mykines. Dowiadujemy się, że pogoda jest całkiem niezła, bo czasami podmuchy sięgają 160km/h i ludzie muszą trzymać się budynków żeby nie odlecieć do oceanu
:D Jego monotonny głos odbija się głuchym echem w mojej głowie, kiedy pogrążony w stanie zbliżonym do katatonii, piję gorącą kawę
:P Istniało spore ryzyko, że utkniemy na wyspie, bo helikopter z powodu trudnych warunków atmosferycznych, może nie przylecieć. Kamień spada nam z serca, kiedy dwie godziny później właścicielka miejscowego hostelu pokazuje nam na ekranie komputera transmisje live z flightradar24. Maszyna AgustaWestland AW139 linii Atlantic Airways opuściła odległe o kilkanaście kilometrów lotnisko Vágar i kieruje się na zachód, w stronę Mykines…
Namiot po całonocnej nawałnicy
:D
Lądujący helikopter
Kokpit helikoptera wygląda podobnie do tego z samolotu odrzutowego. Mamy takie same podstawowe oprzyrządowanie: sztuczny horyzont, radar meteorologiczny. Z podstawowych różnic, jakie rzuciły mi się w oczy to joystick zamiast klasycznego wolantu
:P Zapinamy pasy, zakładamy stopery na uszy, piloci sprawdzają checklistę i jesteśmy gotowi do lotu
;)
W drodze powrotnej do Tórshavn, obserwujemy jak wąskie strużki wodospadów pod wpływem ulewnych deszczów, zmieniły się w potężne kaskady wodne.
Jest poniedziałek. Na lotnisku Vagar udaje nam się w końcu kupić travel card. Wybieramy opcję 4-dniową, za co płacimy 500 DKK od osoby. Po powrocie do Tórshavn nie mamy za bardzo na nic ochoty. Suszymy przemoknięte ubrania i jemy ciepły posiłek. Późnym popołudniem płyniemy w krótki rejs na położoną blisko stolicy, wyspę Nólsoy.
Port w Tórshavn i prom, który zabierze nas na Nólsoy
Wypływając z portu mamy świetny widok na Tinganes - najbardziej zabytkową część miasta
Na morzu warunki bardzo trudne, niewielki prom z trudem opierał się wysokim falom. Przechył statku osiągał niebezpieczne wartości, a co się działo na pokładzie najlepiej podsumowuje to zdjęcie. Nieliczni stojący na zewnątrz pasażerowie zmuszeni są trzymać się czego popadnie, aby nie upaść na burtę
Na Nólsoy jest niewielka osada o tej samej nazwie co wyspa. Co ciekawe znajduje się tu utrzymane w świetnym stanie boisko piłkarskie. Idziemy na krótki spacer (wyczerpujący z powodu wciąż silnych podmuchów wiatru) i dwie godziny później wracamy do Tórshavn.
Nólsoy...
Nawet w takiej dziurze mają świetnie utrzymane boisko do piłki nożnej
:D
W końcu zaczęło się przejaśniać..
;)
Prom, który zabierze nas z powrotem do Tórshavn
Ciąg dalszy nastąpi!
;)Dzień 5
Dzień piąty przynosi nam małe rozczarowanie i wymusza reorganizację planów. W planach mamy dotarcie do „pocztówkowego” punktu widokowego, położonego na północnym wybrzeżu wyspy Kalsoy – nieopodal miejscowości Trøllanes. Niestety autobusy dojeżdżają wszędzie tylko teoretycznie, bo na niektórych odcinkach kursują tylko dwa-trzy razy dziennie, a godziny połączeń są zupełnie niezsynchronizowane z kursami przesiadkowymi. Może lepiej wygląda to w sezonie, który trwa do 31 sierpnia, podczas gdy my przylecieliśmy 2 września, a więc już po. Szybki rzut oka na mapę i decydujemy się jechać do miasteczka Gjógv skąd można się udać na trekking przez malowniczo położoną przełęcz. Łapiemy autobus linii 300 w kierunku lotniska. Po drodze przesiadamy się na stacji Oyrarbakki. Na busa do Gjógv musimy czekać półtorej godziny, lecz huraganowe podmuchy wiatru, które przywędrowały tu za nami z Mykines i ulewny deszcz, skutecznie przeganiają nas z przystanku (który na Owcach i tak bardziej przypomina schron niż przystanek autobusowy
:D) Chowamy się w suchym i ciepłym wnętrzu stacji benzynowej gdzie rozgrzewamy się przy gorącej kawie i pysznym warkoczu klonowym. Ostatecznie, nie bez problemów docieramy na miejsce tylko po to, żeby… schować się w najbliższym hotelu. Huraganowe porywy wiatru i padający poziomo ulewny deszcz, nie pozwala otworzyć szerzej oczu. Decydujemy się improwizować. Żeby nie zmarnować dnia, czekając w hotelowym holu 7 godzin na autobus powrotny, zaczepiamy wychodzących z bagażami gości hotelowych, pytając się czy nie jadą do odległego o 20 minut jazdy, Oyrarbakki. Szybko zabiera nas para Brytyjczyków z Bristolu i chwilę później czekamy w Oyrarbakki na autobus do Klaksvík (drugie największe miasto na archipelagu - 4565 mieszkańców).
port w Klaksvík
Samo Klaksvík nie zachwyca architekturą. Mój podziw wzbudza natomiast imponujący masyw górski na wyspie Kunoy, kształtem przypominający piramidę. Korzystając z tego, że wiatr nieco ucichł spacerujemy po mieście odwiedzając m.in. muzeum z eksponatami ze starego domu handlowego sprzed dwustu lat. Ekspozycja jest niewielka, ale bardzo przyjemnie się ją zwiedza, cena również jest przystępna (20 DKK).
iPad - jeden z najsławniejszych farerskich wynalazków
;)
Następnie odwiedzamy sklep firmowy browaru Föroya Bjór, który warzony jest właśnie w Klaksvík. Za 75 DKK kupujemy sześciopak butelek. Przy tej okazji warto wspomnieć, że podobnie jak w innych skandynawskich krajach, na Wyspach Owczych alkohol można kupić tylko w autoryzowanych przez państwo, sklepach monopolowych (otwartych tylko do 22:00). W markecie można dostać jedynie piwo w wersji light. Ciekawostką jest też fakt, że takie piwo jest tańsze od wody, która na Wyspach występuje obficie i można ją pić ze strumieni czy też z kranu. Tymczasem półlitrowa butelka wody to wydatek rzędu 14-16 DKK, czyli ponad 7 złotych!
Zakupy się udały
:D
Około godziny 18 wracamy do Tórshavn. W drodze powrotnej zaczęło się przejaśniać i mamy okazję podziwiać zjawiskową grę świateł na surowych zboczach bazaltowych masywów górskich.
W drodze z Klaksvík do Tórshavn
Po przyjeździe do stolicy mamy 4 godziny czasu na przygotowania. O 22:15 mamy prom, który zawiezie nas na odległą o dwie godziny rejsu wyspę Suðuroy. Nasza gospodyni poinformowała nas o bardzo ciekawej możliwości, o której warto wiedzieć wybierając się na taką wycieczkę. Otóż warto za 100 DKK dokupić miejsce sypialne w kuszetce. W cenę wliczone jest nawet śniadanie na statku. Co prawda rejs trwa tylko 2 godziny, ale w drogę powrotną statek wyrusza dopiero o siódmej rano. Podróżny ma więc okazję się wyspać, o szóstej zjeść śniadanie w bufecie i zejść z pokładu, zanim statek ruszy w drogę powrotną do Tórshavn. Za sam rejs płaciliśmy wcześniej, wykupując 4-dniowy travel card na promy i autobusy. Standard kuszetki nieco nas zaskoczył. Wyglądało to jak w naprawdę niezłej jakości hotelu. Wygodne łóżka, świeża pościel, miękkie dywany, eleganckie meble no i nowoczesna, w pełni wyposażona łazienka. Nie mamy za bardzo jak się tym wszystkim nacieszyć, bo wyczerpani szybko zasypiamy
;)
Nasza kuszetka
:)
Na pokładzie promu
stołówka
Wkrótce ciąg dalszy
:) W międzyczasie chętnie odpowiem na ewentualne pytania
:)Dzień 6 - cz. 1
Budzimy się o 5:30, żeby w spokoju zdążyć zjeść śniadanie. Jeszcze przed opuszczeniem kuszetki słyszymy pukanie do drzwi - po pokładzie sypialnym krąży jeden z pracowników statku i na specjalnej liście "odhacza" pasażerów, których trzeba obudzić, bo wysiadają na Suðuroy. W bufecie posiłek jest już przygotowany. Do wyboru mamy kilka rodzajów pieczywa, wędlin, jogurty, sery, dżemy, nutellę, rybę w puszce oraz drożdżówki. Do picia kawa/herbata.
Okrętowy bufet
śniadanko
;)
Trochę za długo jedliśmy i ledwo zdążyliśmy opuścić pokład statku, zanim ten ruszył w drogę powrotną
:P Na stopa łapiemy przejeżdżający akurat autobus do Vagur (największa osada na wyspie) i planujemy trekking wzdłuż klifowego wybrzeża.
o 7:00, prom wyrusza w drogę powrotną do Tórshavn
pies podróżujący na stopa
;)
zaczyna się przejaśniać...
zabytkowy dom w Vagur
Jest ciepło, o dziwo nie pada, a nawet miejscami się przejaśnia. Niestety w wyższych partiach wzniesień chmury skutecznie ograniczają widoczność i sylwetki majestatycznych klifów są ledwo zarysowane. Pomimo to, wspinaczka na punkt widokowy Eggjarnar obfituje w fantastyczne widoki na dolinę, w której znajduje się miasteczko Vagur. Owce chętnie pozują na tle tych cudów natury, zupełnie jakby poczuwały się do roli ambasadorów swojego niezwykłego kraju (serio.. możecie mi wierzyć – nie ma drugich tak fotogenicznych zwierząt!)
:D
taki dorodny baran musiał należeć co najmniej do miejscowego sołtysa
;)
No widzisz. Tutaj totalna bieda
:P Byłem zaskoczony zważywszy na to, że bilety raczej do tanich nie należą (więc choćby sucharkiem wypadałoby poczęstować pasażera)
:D Postaram się jeszcze dzisiaj dodać ciąg dalszy relacji. W międzyczasie gdyby ktoś miał jakieś pytania o organizację wyjazdu, czy o same wyspy, to śmiało pytać
:) chętnie podzielę się doświadczeniem
:)
Absolutnie fenomenalne.
:shock: Czy bardzo wejdę w Waszą prywatność, jeśli zapytam o daty Waszego pobytu? Przepraszam, jeżeli gdzieś to już było wspominane.
:oops:
Bardziej mialem na mysli konkretnie wyspe Mykines. Autor napisal ze w dwie strony lecial helikopterem, a mnie ciekawi czy mozna sie tam dostac statkiem (np. z Torshavn)
:)
Dzięki z miłe słowa
:) całkowity brak czasu uniemożliwił mi dokończenie dzisiaj relacji, więc wrzucę przynajmniej ten oto epicki filmik, który powinien Was zachęcić do odwiedzenia archipelagu
;) https://vimeo.com/172487933
@geckoTak się złożyło, że mieszkam w Danii od kilku lat (przez pół roku w roku, resztę spędzam na włóczęgostwie). O ile ten kraj budzi we mnie odrazę swoją nijakością i obrzydliwym wręcz bezrefleksyjnym podejściem do życia jego mieszkańców, to do wizyty na wyspach zachęciłeś mnie, mimo że odmawiałem tej "przyjemności" przez lata będąc zapraszany na wspólny urlop przez Duńskich kolegów z firmy
;)
Zarówno Farerczycy, jak i Grenlandczycy wybitnie nie lubią, gdy zbyt mocno wiąże się ich z Duńczykami.Mają swoją własną wysublimowaną kulturę, lecz z uwagi na kwestie finansowe pewnie jeszcze długo nie zostaną niepodległe.Super relacja, Wyspy Owcze są piękne i na zawsze w pamięci pozostanie mi piękny rejs Norroną powrotny z Islandii w pięknej pogodzie.Może jeszcze dane będzie mi wrócić
;)
Fajna relacja i bardzo interesujące miejsce...szkoda jednak, ze mieszkańcy w ramach tradycji corocznie zabijają setki grindwali.https://youtu.be/ep2-_ofP19Q
@ZFRTak, to prawda. Miałem wspomnieć o tym w relacji, ale wyleciało mi z głowy. Proceder rzeczywiście haniebny, szczególnie że człowiek wykorzystuje wrodzoną lojalność tych ssaków. Polowanie wygląda tak, że kutry otaczają stado, ranią jednego z osobników i zapędzają go do zatoki. Reszta grindwali płynie za zranionym osobnikiem i kiedy wszystkie są uwięzione w zatoce, dochodzi do rzezi.Ostatnio nawet jakieś badania potwierdziły, że mięso grindwali może być rakotwórcze, bo gromadzą się w nim pierwiastki metali ciężkich. Farerczycy natomiast traktują te doniesienia jako ukryte dążenia eko-terrorystycznego lobby do wykorzenienia ich "tradycji"...
:roll: Zresztą.. obecnie oni tego mięsa nawet nie jedzą. Nie dostaniesz go w żadnym markecie na wyspach.
Fajna relacja z tego chyba najdroższego miejsca w Europie jeżeli chodzi o koszt dojazdu, nocleg i wydatki na miejscu. No i ta pogoda
:) Możesz napisać ile łącznie kosztowała was ta wyprawa?
Ja mam pytanie o bilety Atlantic Airways.Na szybko sprawdziłem teraz i Bergen-Vágar pokazują mi się za 719+794=1513 DKK. Czy to jest ta normalna cena? Czy zdradziłbyś ile płaciliście Wy (tzn. ile DKK to te "niecałe 800zł"?)?Czy to była jakaś chwilowa obniżka, czy też na tej trasie nie ma obniżek?
:mrgreen: Widzę też, że Kopenhaga-Vágar to stała cena 1398 DKK RT. Ktoś wie może czy to cena uczciwa, czy też jednak zdarzają się niższe i trzeba czekać?
:roll: Mam przeczucie, że to cena niezmienna.
:oops:
@klapioNajwiększy koszt wiązał się właśnie z przelotem (coś koło 790zł BGO-FAE oraz 260zł KTW-BGO z bagażem rejestrowanym). Na airbnb wydaliśmy 600zł od osoby (6 noclegów). Jak na warunki Wysp Owczych to bardzo tanio. Więc chętnie podzielę się namiarami, może ktoś skorzysta
:) Babeczka bardzo sympatyczna i mieszka w ścisłym centrum Tórshavn (skąd wszędzie można się dostać autobusem lub promem) Tak więc jak nie decydujemy się na wypożyczenie auta, najkorzystniej jest robić sobie takie całodniowe tripy z Torshavn.https://www.airbnb.pl/users/show/74256322Co do innych kosztów, to wydaliśmy 500 DKK (~290zł) na 4-dniowy travel pass (autobusy + promy), 295 DKK (170zł) na rejs wzdłuż klifów Vestmanna, 280DKK (160zł) na przelot helikopterem, 20 DKK (12zł) za muzeum w Klaksvik, 100 DKK (57zł) za nocleg na statku i 100 DKK (57zł, czyli ok 29zł od osoby) za nocleg na polu namiotowym. Na jedzenie wydaliśmy bardzo mało, bo przywieźliśmy kupę jedzenia z polski (w tym makarony, kaszę i inne do przygotowania na ciepło, bo wiedzieliśmy że będziemy mieli dostęp do kuchni). Jedzenie tam jest bardzo drogie, i tak najtańszy chleb tostowy to 14 DKK (7,5zł), półlitrowa woda mineralna też coś koło tego (nie opłaca się kupować, bo mają najczystszą kranówę na świecie)
:D Jakieś klopsiki w puszce kosztują 40 DKK (23zł), dżem 16DKK (9zł).. Z pamiątek to za pocztówkę trzeba wydać co najmniej 10 DKK (5,5zł), magnes coś koło 30 DKK (16zł), znaczek do Polski 17 DKK (10zł)Podsumowując:loty - 1050złhelikopter - 160złmieszkanie - 600złtravel card - 290złrejs - 170złkuszetka na statku - 57złpamiątki + jedzenie na miejscu - ~100złnocleg na polu namiotowym - 29złmuzeum - 10złjedzenie + pamiątki - 150złWięc sześciodniowa podróż na Wyspy Owcze kosztowała nas ok. 2600 zł od osoby.@kamwadpo tym jak śledziłem ceny na tym kierunku, byłbym skłonny stwierdzić, że ~1300zł za RT to standardowa cena. My jak już wspomniałem kupiliśmy za niecałe 800zł (coś koło 1300 DKK) i z tego co widzę jest obecnie całkiem sporo dat do wyboru w takiej własnie cenie. Nie wiem, czy to jakaś chwilowa obniżka czy może Atlantic Airways na stałe obniżyło ceny przelotów. Warto polować na lot z Bergen, bo jednak łatwiej się tam z Polski dostać niż do Kopenhagi (W przypadku Kopenhagi chyba najlepszym rozwiązaniem jest brać Ryanaira do Malmo i stamtąd autobusem do Kopenhagi)
Dziękuję. A gdzie widzisz te "całkiem sporo dat do wyboru w takiej właśnie cenie"? U jakiegoś pośrednika? Ja szukałem na stronie AA terminów od kwietnia 2017 i ciągle widzę 1513 DKK RT.
:oops: Dlatego zainteresowała mnie cena ok. 1400 DKK z Kopenhagi, do której mi łatwiej dostać się z miejsca, w którym mieszkam.
;) Rozumiem więc, że uważasz, iż te ceny się nie zmieniają?
:evil: I nie ma co liczyć na obniżki?
:twisted:
@kamwadsprawdzam na kayaku jakieś losowe daty w miesiącach letnich (maj, czerwiec, lipiec sierpień) z wylotem z Kopenhagi i wszędzie znajduje mi coś w przedziale 750-800zł, więc jest bardzo korzystnie. Na niższe ceny bym nie liczył, bo jak wspominałem, przez długi czas bardzo ciężko było znaleźć coś poniżej 1000zł. Zwłaszcza, że lata tam tylko jedna linia, więc nie muszą się bawić w obniżki
:)
SJK napisał:Oprócz z Kopenhagi i Bergen można też polecieć z Billund ale tam to tylko z Gdańska dostaniemy się.Chciałem zaktualizować tę informację - do Billund dostaniemy się również niedługo z Warszawy - od marca 2017 wizz air otwiera takowe połączenie
:)
zasłużona nominacja w konkursie
:)świetnie się czytało, widać że pogodę mieliście wkalkulowaną w ten wyjazd i nie stanowiła ona dla Was problemu.to chyba druga relacja na forum z Wysp Owczych, poprzednia: wyspy-owcze-bezdrzewny-raj-europy,1507,77463
@marcino123 i nie ukrywam, że ta relacja była bardzo pomocna w planowaniu naszej podróży
:) (choć nasz wypad był raczej bardziej budżetowy, tak więc czytelnicy fly4free mają możliwość skomponowania własnej podróży w oparciu o dwie relacje, w dwóch zupełnie innych wariantach - "na bogato" i "po kosztach"
;)
Te 100 koron za rozbicie namiotu to na pewno nie są najgorzej wydane pieniądze - wprost przeciwnie! Zdecydowanie gorszą inwestycją był namiot Quechua. A wyprawa fantastyczna. Zazdroszczę, mimo że... byłem na Wyspach Owczych. Teraz, po 10 latach, poczułem się na nowo zainspirowany i mam wielką ochotę tam powrócić, korzystając przy okazji z Waszych pomysłów. Przy okazji - w przyszłym roku na Wyspy Owcze będzie z Kopenhagi latał SAS.
Inwestycja to żadna, ale jako że biwakuje stosunkowo rzadko, to namiot artykułem pierwszej potrzeby u mnie nie jest
;) Aczkolwiek jak na sprzęt za 200zł sprawuje się całkiem nieźle
:D Przeżyłem w nim już dwie zawieruchy - na Wyspach Owczych i na Ziemi Ognistej
:D Co nie zmienia faktu, że do następnej wyprawy prawdopodobnie zaopatrzę się w solidniejszy sprzęt.
Gdyby ktos byl zainteresowany, to w najblizsza srode, 23 listopada o godz 18:00, bede prowadzil prelekcje (polaczona z pokazem zdjec) na temat Wysp Owczych
:) Prelekcja odbedzie sie w auli Uniwersytetu Ekonomicznego we Wroclawiu, w ramach cotygodniowego cyklu "Spotkania z Podroznikiem" organizowanego przez Klub Podroznikow BIT z Uniwersytetu Ekonomicznego we Wroclawiu
:) Zapraszam! ps. sorry za brak polskich znakow, pisze z pracy
:P
Mamy dość ograniczoną widoczność, z powodu nisko osadzonych chmur, ale na szczęście nie ma mgły
Oprócz nas na pokładzie jest jeszcze kilku turystów i paru miejscowych.
Po locie trwającym 7 minut, lądujemy na Mykines. Poza sezonem, helikopter jest jedynym łącznikiem wyspy z resztą archipelagu. Niewielka osada, o tej samej nazwie co wyspa, jest domem dla 11 mieszkańców. Znajduje się tu również niewielki hostel i kawałek pastwiska, szumnie nazwany polem campingowym :P 100 DKK za rozbicie namiotu na obsranej przez owce trawie wydaje się być wygórowaną ceną, lecz druga z opcji, czyli hostel jest poza naszymi możliwościami budżetowymi. Oprócz nas swoje namioty rozbija para turystów (prawdopodobnie z Węgier – wnioskując po języku) oraz Czech (który jak się okazało już od trzech tygodni podróżował po Wyspach Owczych!). Dziwnie się czuję. W końcu dalej jestem na archipelagu położonym setki kilometrów od stałego lądu, lecz patrząc na odlatujący helikopter, po raz pierwszy od chwili przyjazdu na Owce, dopada mnie nieco klaustrofobiczne uczucie odizolowania. Spadnę z klifu i złamię sobie nogę? Będę musiał czekać na helikopter. Zachce mi się piwa? Będę musiał czekać na helikopter. Krótko mówiąc - odtąd moje życie kręci się w tym samym kierunku co śmigło helikoptera farerskich linii lotniczych :D
Rozładunek bagaży
Pierwszy rzut oka na osadę...
Jednym z moich pierwszych skojarzeń na widok farerskich domków na tle wszechobecnej, soczyście zielonej trawy, było takie, że gdyby wybuchła wojna i wrogie lotnictwo dostałoby zadanie bombardowania celów cywilnych, toooo.... miałoby diablo trudne zadanie :D
sami widzicie, co mam na myśli :D
Widok z naszego namiotu
Główną atrakcją Mykines jest licząca tysiące osobników, kolonia maskonurów. Niestety, przybywamy o tydzień za późno. Ptaki odfrunęły już na południe. Mimo niesprzyjającej aury, postanawiamy spróbować szczęścia i wyruszamy w wędrówkę, której celem ma być północny przylądek wyspy, gdzie ptaki mają zwyczaj gniazdować. W połowie wędrówki musimy zawrócić. Nie chodzi już nawet o zwykłą niewygodę ale o bezpieczeństwo. Idziemy brzegiem stromego klifu, a kilkanaście metrów poniżej nas, fale Atlantyku rozbijają się o bazaltowe ściany wyspy. Mgła gęstnieje i widoczność drastycznie spada. Silne podmuchy wiatru rzucają nami jak szmacianymi lalkami, a w dodatku nasze wodoodporne ubrania błyskawicznie przemakają na skutek ulewnego deszczu, który przy tak silnym wietrze pada… poziomo!
Kolejna niezwykle fotogeniczna owca :P
Wracamy do namiotu. Para z Węgier ewakuowała się, kiedy tylko okazało się, że ich „nieprzemakalny” namiot napełnia się deszczówką. Na polu walki ostały się tylko dwie konstrukcje – nasza oraz czeska ;)
Jest godzina 15:00, ale już wiemy, że szykuje się ciężka noc. Próbujemy znieczulić się przywiezioną z Polski butelką wina, lecz adrenalina utrzymuje nas w trzeźwości (przynajmniej mnie, bo Maja twierdzi, że lekko ją „kopnęło) ;) Wraz ze zmierzchem spełniają się moje najgorsze przeczucia. Wiatr i opady nasilają się. Namiotem rzuca na wszystkie strony. Naciągi puszczają i co jakiś czas muszę wybiegać z namiotu w ten ulewny deszcz i nie zważając na to że stąpam bosymi stopami po owczym łajnie, poprawiam konstrukcję tak aby wytrzymała kolejną godzinę. Woda wdziera się do środka, więc podkurczamy nogi, aby trzymać je jak najdalej od zalanej przedniej części namiotu. Co jakiś czas namiot kompletnie się „kładzie”, a jego ściany wciskają się nam w twarze. Czas wlecze się niemiłosiernie, mam wrażenie, że ta noc nigdy się nie skończy. W myślach przeklinam się za poroniony pomysł rozbijania namiotu na Wyspach Owczych, czyli coś, co każdy przewodnik stanowczo odradza. I jeszcze zapłaciliśmy za tą „przyjemność” 100 DKK. Zdecydowanie najgorzej wydane pieniądze w naszym życiu :P
Koło godziny szóstej rano postanawiamy podjąć szaleńczą próbę ucieczki z tego farerskiego piekła. Bierzemy najpotrzebniejsze rzeczy i uciekamy pukając do napotkanych po drodze domów z nadzieją, że ktoś otworzy. W końcu udaje się znaleźć schronienie u brytyjskiego turysty, który akurat wynajmował domek na Mykines. Dowiadujemy się, że pogoda jest całkiem niezła, bo czasami podmuchy sięgają 160km/h i ludzie muszą trzymać się budynków żeby nie odlecieć do oceanu :D Jego monotonny głos odbija się głuchym echem w mojej głowie, kiedy pogrążony w stanie zbliżonym do katatonii, piję gorącą kawę :P Istniało spore ryzyko, że utkniemy na wyspie, bo helikopter z powodu trudnych warunków atmosferycznych, może nie przylecieć. Kamień spada nam z serca, kiedy dwie godziny później właścicielka miejscowego hostelu pokazuje nam na ekranie komputera transmisje live z flightradar24. Maszyna AgustaWestland AW139 linii Atlantic Airways opuściła odległe o kilkanaście kilometrów lotnisko Vágar i kieruje się na zachód, w stronę Mykines…
Namiot po całonocnej nawałnicy :D
Lądujący helikopter
Kokpit helikoptera wygląda podobnie do tego z samolotu odrzutowego. Mamy takie same podstawowe oprzyrządowanie: sztuczny horyzont, radar meteorologiczny. Z podstawowych różnic, jakie rzuciły mi się w oczy to joystick zamiast klasycznego wolantu :P Zapinamy pasy, zakładamy stopery na uszy, piloci sprawdzają checklistę i jesteśmy gotowi do lotu ;)
W drodze powrotnej do Tórshavn, obserwujemy jak wąskie strużki wodospadów pod wpływem ulewnych deszczów, zmieniły się w potężne kaskady wodne.
Jest poniedziałek. Na lotnisku Vagar udaje nam się w końcu kupić travel card. Wybieramy opcję 4-dniową, za co płacimy 500 DKK od osoby. Po powrocie do Tórshavn nie mamy za bardzo na nic ochoty. Suszymy przemoknięte ubrania i jemy ciepły posiłek. Późnym popołudniem płyniemy w krótki rejs na położoną blisko stolicy, wyspę Nólsoy.
Port w Tórshavn i prom, który zabierze nas na Nólsoy
Wypływając z portu mamy świetny widok na Tinganes - najbardziej zabytkową część miasta
Na morzu warunki bardzo trudne, niewielki prom z trudem opierał się wysokim falom. Przechył statku osiągał niebezpieczne wartości, a co się działo na pokładzie najlepiej podsumowuje to zdjęcie. Nieliczni stojący na zewnątrz pasażerowie zmuszeni są trzymać się czego popadnie, aby nie upaść na burtę
Na Nólsoy jest niewielka osada o tej samej nazwie co wyspa. Co ciekawe znajduje się tu utrzymane w świetnym stanie boisko piłkarskie. Idziemy na krótki spacer (wyczerpujący z powodu wciąż silnych podmuchów wiatru) i dwie godziny później wracamy do Tórshavn.
Nólsoy...
Nawet w takiej dziurze mają świetnie utrzymane boisko do piłki nożnej :D
W końcu zaczęło się przejaśniać.. ;)
Prom, który zabierze nas z powrotem do Tórshavn
Ciąg dalszy nastąpi! ;)Dzień 5
Dzień piąty przynosi nam małe rozczarowanie i wymusza reorganizację planów. W planach mamy dotarcie do „pocztówkowego” punktu widokowego, położonego na północnym wybrzeżu wyspy Kalsoy – nieopodal miejscowości Trøllanes. Niestety autobusy dojeżdżają wszędzie tylko teoretycznie, bo na niektórych odcinkach kursują tylko dwa-trzy razy dziennie, a godziny połączeń są zupełnie niezsynchronizowane z kursami przesiadkowymi. Może lepiej wygląda to w sezonie, który trwa do 31 sierpnia, podczas gdy my przylecieliśmy 2 września, a więc już po. Szybki rzut oka na mapę i decydujemy się jechać do miasteczka Gjógv skąd można się udać na trekking przez malowniczo położoną przełęcz. Łapiemy autobus linii 300 w kierunku lotniska. Po drodze przesiadamy się na stacji Oyrarbakki. Na busa do Gjógv musimy czekać półtorej godziny, lecz huraganowe podmuchy wiatru, które przywędrowały tu za nami z Mykines i ulewny deszcz, skutecznie przeganiają nas z przystanku (który na Owcach i tak bardziej przypomina schron niż przystanek autobusowy :D) Chowamy się w suchym i ciepłym wnętrzu stacji benzynowej gdzie rozgrzewamy się przy gorącej kawie i pysznym warkoczu klonowym. Ostatecznie, nie bez problemów docieramy na miejsce tylko po to, żeby… schować się w najbliższym hotelu. Huraganowe porywy wiatru i padający poziomo ulewny deszcz, nie pozwala otworzyć szerzej oczu. Decydujemy się improwizować. Żeby nie zmarnować dnia, czekając w hotelowym holu 7 godzin na autobus powrotny, zaczepiamy wychodzących z bagażami gości hotelowych, pytając się czy nie jadą do odległego o 20 minut jazdy, Oyrarbakki. Szybko zabiera nas para Brytyjczyków z Bristolu i chwilę później czekamy w Oyrarbakki na autobus do Klaksvík (drugie największe miasto na archipelagu - 4565 mieszkańców).
port w Klaksvík
Samo Klaksvík nie zachwyca architekturą. Mój podziw wzbudza natomiast imponujący masyw górski na wyspie Kunoy, kształtem przypominający piramidę. Korzystając z tego, że wiatr nieco ucichł spacerujemy po mieście odwiedzając m.in. muzeum z eksponatami ze starego domu handlowego sprzed dwustu lat. Ekspozycja jest niewielka, ale bardzo przyjemnie się ją zwiedza, cena również jest przystępna (20 DKK).
iPad - jeden z najsławniejszych farerskich wynalazków ;)
Następnie odwiedzamy sklep firmowy browaru Föroya Bjór, który warzony jest właśnie w Klaksvík. Za 75 DKK kupujemy sześciopak butelek. Przy tej okazji warto wspomnieć, że podobnie jak w innych skandynawskich krajach, na Wyspach Owczych alkohol można kupić tylko w autoryzowanych przez państwo, sklepach monopolowych (otwartych tylko do 22:00). W markecie można dostać jedynie piwo w wersji light. Ciekawostką jest też fakt, że takie piwo jest tańsze od wody, która na Wyspach występuje obficie i można ją pić ze strumieni czy też z kranu. Tymczasem półlitrowa butelka wody to wydatek rzędu 14-16 DKK, czyli ponad 7 złotych!
Zakupy się udały :D
Około godziny 18 wracamy do Tórshavn. W drodze powrotnej zaczęło się przejaśniać i mamy okazję podziwiać zjawiskową grę świateł na surowych zboczach bazaltowych masywów górskich.
W drodze z Klaksvík do Tórshavn
Po przyjeździe do stolicy mamy 4 godziny czasu na przygotowania. O 22:15 mamy prom, który zawiezie nas na odległą o dwie godziny rejsu wyspę Suðuroy. Nasza gospodyni poinformowała nas o bardzo ciekawej możliwości, o której warto wiedzieć wybierając się na taką wycieczkę. Otóż warto za 100 DKK dokupić miejsce sypialne w kuszetce. W cenę wliczone jest nawet śniadanie na statku. Co prawda rejs trwa tylko 2 godziny, ale w drogę powrotną statek wyrusza dopiero o siódmej rano. Podróżny ma więc okazję się wyspać, o szóstej zjeść śniadanie w bufecie i zejść z pokładu, zanim statek ruszy w drogę powrotną do Tórshavn. Za sam rejs płaciliśmy wcześniej, wykupując 4-dniowy travel card na promy i autobusy. Standard kuszetki nieco nas zaskoczył. Wyglądało to jak w naprawdę niezłej jakości hotelu. Wygodne łóżka, świeża pościel, miękkie dywany, eleganckie meble no i nowoczesna, w pełni wyposażona łazienka. Nie mamy za bardzo jak się tym wszystkim nacieszyć, bo wyczerpani szybko zasypiamy ;)
Nasza kuszetka :)
Na pokładzie promu
stołówka
Wkrótce ciąg dalszy :) W międzyczasie chętnie odpowiem na ewentualne pytania :)Dzień 6 - cz. 1
Budzimy się o 5:30, żeby w spokoju zdążyć zjeść śniadanie. Jeszcze przed opuszczeniem kuszetki słyszymy pukanie do drzwi - po pokładzie sypialnym krąży jeden z pracowników statku i na specjalnej liście "odhacza" pasażerów, których trzeba obudzić, bo wysiadają na Suðuroy. W bufecie posiłek jest już przygotowany. Do wyboru mamy kilka rodzajów pieczywa, wędlin, jogurty, sery, dżemy, nutellę, rybę w puszce oraz drożdżówki. Do picia kawa/herbata.
Okrętowy bufet
śniadanko ;)
Trochę za długo jedliśmy i ledwo zdążyliśmy opuścić pokład statku, zanim ten ruszył w drogę powrotną :P Na stopa łapiemy przejeżdżający akurat autobus do Vagur (największa osada na wyspie) i planujemy trekking wzdłuż klifowego wybrzeża.
o 7:00, prom wyrusza w drogę powrotną do Tórshavn
pies podróżujący na stopa ;)
zaczyna się przejaśniać...
zabytkowy dom w Vagur
Jest ciepło, o dziwo nie pada, a nawet miejscami się przejaśnia. Niestety w wyższych partiach wzniesień chmury skutecznie ograniczają widoczność i sylwetki majestatycznych klifów są ledwo zarysowane. Pomimo to, wspinaczka na punkt widokowy Eggjarnar obfituje w fantastyczne widoki na dolinę, w której znajduje się miasteczko Vagur. Owce chętnie pozują na tle tych cudów natury, zupełnie jakby poczuwały się do roli ambasadorów swojego niezwykłego kraju (serio.. możecie mi wierzyć – nie ma drugich tak fotogenicznych zwierząt!) :D
taki dorodny baran musiał należeć co najmniej do miejscowego sołtysa ;)