W dalszej części trasy były jeszcze chyba ze cztery przystanki, w tym jeden na fish and chips, poprzedzone karmieniem pstrągów, które wkrótce pewnie skończyły swój żywot obok frytek:
Żeby z Chch dojechać do Queenstown trzeba przejechać przez Lindiss Pass, najwyżej (971m) położony odcinek State Highway 8. Akurat niedługo przed naszym tam przyjazdem spadło trochę, a może nawet więcej śniegu, więc kolejny przystanek na zdjęcia musiał być:
Poniżej można dostrzec skąd przyjechaliśmy:
Z Lindiss Pass już prawie prosto do Queenstown, ale zanim tam dojedziemy, to jeszcze parę zdjęć z całego dnia, w przypadkowej kolejności, niektóre robione z autobusu, więc jakość nie za bardzo:
Do Queenstown dotarliśmy już po zmroku. Trochę dawało mi się we znaki zmęczenie spowodowane jetlagiem, a na dodatek nie czułem się za dobrze, więc nic już nawet nie próbowałem zobaczyć. Udałem się prosto do YHA Queenstown Lakefront na, myślę, zasłużony odpoczynek. Oczywiście zarówno pokój jak i łazienka były znowu dość zimne, a ogrzewanie po włączeniu działało przez pół godziny, a nie jak poprzednio przez półtorej.
CDNGłównym a właściwie jedynym punktem dnia na piątek była wycieczka do Milford Sound. Wyjazd o 0720, powrót o 1945, w międzyczasie trochę ponad półtoragodzinny rejs po fiordzie, a po drodze kilka przystanków, najczęściej na coś dla ducha i robienie zdjęć, ale także na coś dla ciała. Wieczorem poprzedniego dnia minęliśmy słynnego FergBurgera. Kolejka wychodziła na ulicę, w środku dzikie tłumy. Idąc zaś na autobus, pomyślałem, że wstąpię do sąsiedniego FergBaker i kupię małe co nie co na drogę. Szczerze powiedziawszy, szału nie było. Lepsze drożdżówki mam w mojej ulubionej piekarni w Katowicach, a burgerów od Ferga w końcu nie spróbowałem.
Pierwsza przerwa była w Te Anau, ale wcześniej mijając miejscowość Mossburn ustanowiłem swój rekord w kategorii "najbardziej na południe". Samo Te Anau - ot małe, trochę senne, miasteczko (co mogło być jednak spowodowane tak pogodą jak i porą, o której tam byliśmy) na jeziorem o tej samej nazwie:
Rzeźba przedstawiająca Takahe. Ptak ten był uważany za wymarły, szczęsliwym jednak zbiegiem okoliczności w okolicach Te Anau natrafiono na, chyba jednak jedne z ostatnich żyjących osobników, i teraz trwa walka o zachowanie, wciąż krytycznie zagrożonego wyginięciem, gatunku:
Dalsza droga biegła między innymi malowniczą doliną Eglinton:
By zaprowadzić nas do Mirror Lakes, które wg kierowcy powinny nazywać się raczej Mirror Ponds. W sumie to można chyba, biorąc pod uwagę wielkość tych jezior, przyznać mu przynajmniej trochę racji:
Wkrótce droga powoli i mozolnie zaczęła wspinać się. Krajobraz robił się co raz bardziej górski, a takie okolice na Wyspie Południowej stanowią dom dla kea. Jest to jedyny na świecie gatunek papugi górskiej. Te chyba były przyzwyczajone do obecności ludzi, bo w ogóle się nas nie bały, a jedna nawet próbowała zabrać się z nami autobusem do Milford Sound:
Najwyżej położonym punktem całej drogi jest wschodni wjazd do tunelu Homera:
W zimie w tych okolicach często schodzą lawiny, a droga bywa nieprzejezdna. We wrześniu duże lawiny się już podobno nie zdarzają, natomiast ich pozostałości można było ciągle zauważyć a i ostrzeżenia o nich ciągle były, więc kto wie:
Po pokonaniu tunelu Homera, im niżej zjeżdżaliśmy tym mniej było widać w około śniegu, aż w końcu całkiem zniknął.
Jeszcze jeden przystanek przy wodospadzie The Chasm:
Roślinność całkiem inna, jakaś taka egzotyczna, w tym paprocie drzewiaste, których stylizowany liść jest jednym ze symboli Nowej Zelandii:
A tak prezentował się, zaraz po moim przybyciu, Milford Sound (zza chmur ledwo co, ale widać Mitre Peak):
Pogoda jak widać mogłaby być lepsza, ale co tam. Płyniemy. Rejs trwa planowo 1h45m, w jego trakcie robi się kółko po fiordzie od przystani do jego ujścia na Morze Tasmana. Można też zjeść obiad wykupiony wcześniej, kupić sobie coś na pokładzie albo spałaszować własne co nieco (kawa i herbata bez ograniczeń). Na jedzenie nie warto jednak poświęcać zbyt dużo czasu, gdy wokół takie widoki:
Stirling Falls:
Pogoda na szczęście zaczęła się poprawiać, krajobrazy od razu jakieś takie piękniejsze a i zdjęcia chyba lepsze:
Jakieś dwa tysiące kilometrów i Australia:
Ta skała ma niezbyt oryginalną nazwę - Seal Rock:
Jeszcze raz Stirling Falls, tym razem naprawdę z bliska:
Po skończeniu rejsu szybki powrót do autobusu i w drogę powrotną do Queenstown. Ze względu na warunki panujące w okolicach tunelu Homera i prognozę pogody nasz kierowca obawiał się, żeby nie zaskoczyła nas jakaś śnieżyca. Na szczęście nic takiego się nie stało i bez żadnych przygód dotarliśmy koło 20. do Queenstown.
CDNDziś zmiana - zamiast kilku godzin w autobusie tylko kilkadziesiąt minut. Tyle ile potrzeba, żeby dojechać na lotnisko ZQN. Ale po kolei.
Po wymeldowaniu i pozostawieniu bagażu w hostelowej przechowalni miałem w końcu czas, żeby zobaczyć trochę Quenstown. Samo miasto nie zrobiło na mnie zbyt wielkiego wrażenia, za to otaczające krajobrazy już tak:
The Remarkables:
Pomnik Williama Gilberta Reesa - założyciela Queenstown:
Hmmm:
W planie na zwiedzanie były tylko dwie konkretnie sprecyzowane atrakcje - wizyta w Kiwi Birdlife Park:
Tam są trzy liny - główna, której zadaniem jest wyhamowanie śmiałka w odpowiednim momencie i dwie boczne, które faktycznie służą jako prowadnice i "naprowadzają na cel". Czy jest to bungee? Chyba nie, bo ta główna lina nie umożwliwia "lotu w górę" i nie jest, z tego co wiem, elastyczna. To tylko takie moje obserwacje - nie próbowałem.
Tylko pozazdrościć. Gratuluje odwagi w podjęciu decyzji o locie. Jak pamiętam po ukazaniu newsa wszyscy odradzali podróż w tym okresie. Ten kierunek jest u mnie wysoko na liście i dzięki takim relacjom widzę , że marzenia można spełniać. Pozzdrawiam
:)
:)
W dalszej części trasy były jeszcze chyba ze cztery przystanki, w tym jeden na fish and chips, poprzedzone karmieniem pstrągów, które wkrótce pewnie skończyły swój żywot obok frytek:
Żeby z Chch dojechać do Queenstown trzeba przejechać przez Lindiss Pass, najwyżej (971m) położony odcinek State Highway 8. Akurat niedługo przed naszym tam przyjazdem spadło trochę, a może nawet więcej śniegu, więc kolejny przystanek na zdjęcia musiał być:
Poniżej można dostrzec skąd przyjechaliśmy:
Z Lindiss Pass już prawie prosto do Queenstown, ale zanim tam dojedziemy, to jeszcze parę zdjęć z całego dnia, w przypadkowej kolejności, niektóre robione z autobusu, więc jakość nie za bardzo:
Do Queenstown dotarliśmy już po zmroku. Trochę dawało mi się we znaki zmęczenie spowodowane jetlagiem, a na dodatek nie czułem się za dobrze, więc nic już nawet nie próbowałem zobaczyć. Udałem się prosto do YHA Queenstown Lakefront na, myślę, zasłużony odpoczynek. Oczywiście zarówno pokój jak i łazienka były znowu dość zimne, a ogrzewanie po włączeniu działało przez pół godziny, a nie jak poprzednio przez półtorej.
CDNGłównym a właściwie jedynym punktem dnia na piątek była wycieczka do Milford Sound. Wyjazd o 0720, powrót o 1945, w międzyczasie trochę ponad półtoragodzinny rejs po fiordzie, a po drodze kilka przystanków, najczęściej na coś dla ducha i robienie zdjęć, ale także na coś dla ciała. Wieczorem poprzedniego dnia minęliśmy słynnego FergBurgera. Kolejka wychodziła na ulicę, w środku dzikie tłumy. Idąc zaś na autobus, pomyślałem, że wstąpię do sąsiedniego FergBaker i kupię małe co nie co na drogę. Szczerze powiedziawszy, szału nie było. Lepsze drożdżówki mam w mojej ulubionej piekarni w Katowicach, a burgerów od Ferga w końcu nie spróbowałem.
Pierwsza przerwa była w Te Anau, ale wcześniej mijając miejscowość Mossburn ustanowiłem swój rekord w kategorii "najbardziej na południe". Samo Te Anau - ot małe, trochę senne, miasteczko (co mogło być jednak spowodowane tak pogodą jak i porą, o której tam byliśmy) na jeziorem o tej samej nazwie:
Rzeźba przedstawiająca Takahe. Ptak ten był uważany za wymarły, szczęsliwym jednak zbiegiem okoliczności w okolicach Te Anau natrafiono na, chyba jednak jedne z ostatnich żyjących osobników, i teraz trwa walka o zachowanie, wciąż krytycznie zagrożonego wyginięciem, gatunku:
Dalsza droga biegła między innymi malowniczą doliną Eglinton:
By zaprowadzić nas do Mirror Lakes, które wg kierowcy powinny nazywać się raczej Mirror Ponds. W sumie to można chyba, biorąc pod uwagę wielkość tych jezior, przyznać mu przynajmniej trochę racji:
Wkrótce droga powoli i mozolnie zaczęła wspinać się. Krajobraz robił się co raz bardziej górski, a takie okolice na Wyspie Południowej stanowią dom dla kea. Jest to jedyny na świecie gatunek papugi górskiej. Te chyba były przyzwyczajone do obecności ludzi, bo w ogóle się nas nie bały, a jedna nawet próbowała zabrać się z nami autobusem do Milford Sound:
Najwyżej położonym punktem całej drogi jest wschodni wjazd do tunelu Homera:
W zimie w tych okolicach często schodzą lawiny, a droga bywa nieprzejezdna. We wrześniu duże lawiny się już podobno nie zdarzają, natomiast ich pozostałości można było ciągle zauważyć a i ostrzeżenia o nich ciągle były, więc kto wie:
Po pokonaniu tunelu Homera, im niżej zjeżdżaliśmy tym mniej było widać w około śniegu, aż w końcu całkiem zniknął.
Jeszcze jeden przystanek przy wodospadzie The Chasm:
Roślinność całkiem inna, jakaś taka egzotyczna, w tym paprocie drzewiaste, których stylizowany liść jest jednym ze symboli Nowej Zelandii:
A tak prezentował się, zaraz po moim przybyciu, Milford Sound (zza chmur ledwo co, ale widać Mitre Peak):
Pogoda jak widać mogłaby być lepsza, ale co tam. Płyniemy. Rejs trwa planowo 1h45m, w jego trakcie robi się kółko po fiordzie od przystani do jego ujścia na Morze Tasmana. Można też zjeść obiad wykupiony wcześniej, kupić sobie coś na pokładzie albo spałaszować własne co nieco (kawa i herbata bez ograniczeń). Na jedzenie nie warto jednak poświęcać zbyt dużo czasu, gdy wokół takie widoki:
Stirling Falls:
Pogoda na szczęście zaczęła się poprawiać, krajobrazy od razu jakieś takie piękniejsze a i zdjęcia chyba lepsze:
Jakieś dwa tysiące kilometrów i Australia:
Ta skała ma niezbyt oryginalną nazwę - Seal Rock:
Jeszcze raz Stirling Falls, tym razem naprawdę z bliska:
Po skończeniu rejsu szybki powrót do autobusu i w drogę powrotną do Queenstown. Ze względu na warunki panujące w okolicach tunelu Homera i prognozę pogody nasz kierowca obawiał się, żeby nie zaskoczyła nas jakaś śnieżyca. Na szczęście nic takiego się nie stało i bez żadnych przygód dotarliśmy koło 20. do Queenstown.
CDNDziś zmiana - zamiast kilku godzin w autobusie tylko kilkadziesiąt minut. Tyle ile potrzeba, żeby dojechać na lotnisko ZQN. Ale po kolei.
Po wymeldowaniu i pozostawieniu bagażu w hostelowej przechowalni miałem w końcu czas, żeby zobaczyć trochę Quenstown. Samo miasto nie zrobiło na mnie zbyt wielkiego wrażenia, za to otaczające krajobrazy już tak:
The Remarkables:
Pomnik Williama Gilberta Reesa - założyciela Queenstown:
Hmmm:
W planie na zwiedzanie były tylko dwie konkretnie sprecyzowane atrakcje - wizyta w Kiwi Birdlife Park:
i wjazd kolejką Skyline Gondola: